Kontrowersje tego dnia wprowadziły sporą doze niepokoju i chaosu w naszych głowach. Było około szesnastej, ale kogo interesowałby zegarek, gdy słońce świeci wysoko na nieboskłonie? Bardziej nurtowalo nas to, czy na stole znajduje sie "piećdziesiątka" soku z kaktusa i czy taka objętość zaspokoi nasze apetyty? Przy grzybach nie było zbędnych spekulacji, zabralismy wszystko co posiadaliśmy, no i najważniejsze - czy włam na opuszczoną kopalnie to na pewno taki świetny pomysł? W międzyczasie dotarł podekscytowany kompan, który wyzbył nas ze wszystkich wątpliwości i wprowadził sporą dawkę spokoju w naszych poczynaniach. Mieliśmy za mało batów, ledwo na dwa małe packi, każdy zdawał sobię z tego sprawę, więc nikt nie poruszał tego tematu do momentu dotarcia na spot. Wsłuchując się w klimaty radia "los santos" dotarliśmy w okolice kopalni i ruszyliśmy w jej kierunku. Przedzieraliśmy się przez karłowaty las w którym opadające liście, zawieszone na pajęczynach między drzewkami sprawiały wrażenie jakby czas się zatrzymał, co równomiernie urzekalo jak i dręczyło prowadzacego przeprawę podekscytowanych na w pół zrobionych amatorow mocnych doznań.
Fot: Fritz The Scientist
Z lasu wylądowaliśmy na przykopalnianym placu, usłanym hałdami gruzu i lejami z kolorowa wodą tudzież inna cuchnącą cieczą. W oddali dało sie dostrzec buldożery, spychacze i wszelkiego rodzaju sprzęt przydatny przy demolkach, który zapewne odpowiadał za obecny stan rzeczy.
Fot: Fritz The Scientist
Po krótkiej przeprawie przez gruzowisko , dotarlismy do pierwszych budynków i dostrzegliśmy pierwszą przeszkodę w postaci ochroniarza. Zastanawiałem się nad przygotowaniem prowizorycznego kamuflażu z liści i gałązek, gdyż z tego dystansu cieżko było stwierdzić czy strażnik ma wadę wzroku i czy jest w stanie nas zauważyć. Nawet teleobiektyw za dużo nie pomógł w ocenie sytuacji.
Fot: Fritz The Scientist
Jeszcze w miarę racjonalnie myśląc ruszyliśmy zagajnikiem przy nasypie kolejowym. Przedarcie się przez małe krępe, powiginane drzewka oblepione pajęczyna jak by ktoś testował tu domowej roboty maszyne do waty cuktowej było straszną udręką. Na szczeście szybko przedostaliśmy się w martwe pole wartownika i ruszyliśmy dalszą częscią wybrakowanego placu ku wieży, która z naszego punktu widzenia wydawała sie najwyższym obiektem. Po osiągnięciu pierwszego podestu poczułem jak moje kolana nienaturalnie się rozluźniły. Co wskazywało, iż kaktus zaczyna działać, póki co informował nas o swojej obecnośći i reperkusjach jakie się z tym wiążą. Taki prognostyk nadchodzących atrakcji. Powyżej drugiego podestu rozbujana od wiatru rdzawa drabina i wyżej wymienione objawy zmusiły nas do zrezygnowania ze zdobywania szczytu wieży. Lecz wspinaczka nie poszła na marne, gdyż wspólnie okrzykneliśmy ją idelanym spotem do zaaplikowania psylocybiny i skromnej ilości procentów.
Fot: Ken Prankster
Obchodząc budynek z szybem wiertniczym w końcu natkneliśmy się na wybitą szybę i po karkołomnym przejściu po parapecie czyszcąc okna własnymi torsami i małym gapie przez wspomniane wybite okno, dostaliśmy się do czeluści kopalni. Krajobraz wypełniony kawałkami pociętych kątowników i ceowników poprzecinany przewodami od palników acetylenowych dawał do zrozumienia, że to jedna z ostatnich szans na zdobycie tego obiektu.
Fot: Fritz The Scientist
Każdy z nas rwał ku drabinie by jak najszybciej zdobyć szczyt konstrukcji. Przerdzewiałymi, rozpadającymi się pod nogami schodami przy windzie przedostaliśmy się na dach budynku, skąd świetnie widac było strażnika który skrupulatnie pozbywał się rozciapanych owadów ze swojego pojazdu, tudzież kobiety która umilała mu czas podczas pobytu w pracy. Jego odpowiedzialna postawa względem obowiazków pozwoliła nam przejśc odsłoniętą drabinkę i przedostać się na pierwszy podest szybu. Tu kolana ugięły się ponownie, stanowczno i permanentnie wytrącając nas z realnego świata. Niby zyskaliśmy na percepcji, ale straciliśmy na umiejętnościach fizycznych, bądz na wierze w posiadanie jakichkolwiek. Powróciły wątpliwości, czy to aby na pewno taki świetny pomysł? lecz ktoś zawinął dylemat w bletke i z każda kolejną chmurą ulatniał się, aż przestał nas nękać całkowicie. Wspinaczka po barierkach, która została zaproponowana jak i zaprezentowana, była awykonalna.
Fot: Fritz The Scientist
Ruszyliśmy bezpieczniejszą trasą, jeżeli cokolwiek w tym momencie było bezpieczne? Ale ponownie wystawiliśmy się na Otwartą przestrzeń. Gdy pojazd już błyszczał w promieniach zachodzącego słońca wsiadła do niego towarzyszka wartownika i zmieniła szychte z harleyowcem, ktory wpadł poprawić kilka elementów w swoim ryczącym motocyklu. Zaangażowanie ochroniaża w powierzone mu zadanie poboczne wraz z naszym trybem komandosa znacznie ulatwiło przedostanie się przez resztę odsłoniętych schodków i dotarcie na najwyższy podest z masywnymi czerownymi kołami od wyciągarki.
Fot: Fritz The Scientist
Rozpościerał się stąd widok na zielony dywan z koron drzew i tylko przejazdy pociągów zakłucały panujący tutaj spokój. Zapaliliśmy papierosa, zrobiliśmy kilka zdjęc i zaczeliśmy się szykować do opuszczenia konstrukcji.
Fot: Fritz The Scientist
Ponownie wyczekiwaliśmy na moment, w którym wartownik zajmie się czymś istotnym. Małe doświadczenie w przyczajonym wspinaniu wraz z oswojeniem się z psychodysleptycznymi efektami diety pomogło szybko uporać się z zejściem na doł. Znaleźliśmy tylne wyjście, bo chyba nikomu nie chciało się ponownie wdrapywać na parapet, i po pokonaniu barierki trafiliśmy sie na otwarty plac.
Fot: Fritz The Scientist
W tym momencie poczułem, że stoje, po prostu, pięćdziesiąt kilogramów lżejszy. Cały czas miałem dziwne uczucie rozluźnienia przegubów i niepewnego kroku, jak bym lewitował. Kaktusowo-grzybowe wejście miało miejsce już na samej konstrukcji i dopiero po przedostaniu się na ziemię mój mózg był w stanie w miare dobrze obliczyć gdzie znajdują się dolne kończyny, co było dość dużym szokiem.
Fot: Fritz The Scientist
Nowym, pewniejszym krokiem ruszylismy w kierunku samochodu. Tym razem pokonujac teren na wprost stróżowki szliśmy jak przystało na wspomożonych szczęśliwych zdobywców - na wprost,
na kozaka, nawet nie próbując być cicho. Szybko więc zza naszych pleców dobiegły nas krzyki czujnego strażnika.
Fot: Fritz The Scientist
Po niezwykle szybkiej ocenie sytuacji, wystrzeliliśmy do biegu po górach gruzu z wystąjacymi prętami zbrojeniowymi. W tym momencie wszystko przypominało bardziej pas ziemi między okopami pierwszej wojny światowej.
Wyostrzony wzrok czuły na kolory który sam podkręcał kontrast jak karta graficzna Geforce przydał się w uniknięciu nabicia się na jeden z prętów i nim pierwsze oznaki zmęczenia
wymusiły na nas przerwę na oddech, po wartowniku nie było już ani śladu.
Fot: Fritz The Scientist
Ponownie przy dzwiękach "Radio los santos" ruszyliśmy furą. W tym momencie pojawiły się pierwsze oznaki niedosytu, ale hedonistyczne zapędy pomogły nakreślic wizję zakończenia tego wieczoru. Niestety nie mogliśmy dość do porozumienia czym się wspomóc. W koncu ktoś powiedział coś w stylu "widzicie?! to przez te jebane hamulce cierpimy z powodu niedosytu!". Co ostatecznie przechyliło szale w kierunku chemicznej destrukcji i w ramach konsensusu dojedliśmy jeszcze trochę kaktusa w drodze na nastepny spot, którym byl opuszczony bar nad jeziorkiem.
Fot: Fritz The Scientist
Każdy z nas pamietał tą miejscówe za czasów świetności, gdy nasi rodzice wpadali tu z nami i znajomymi aby wypić w słoneczku browara albo i dziesięć. Piękne czasy w których nie trzeba się było martwić, że ktoś Ci dziecko odbierze, bo jesteś pod wpływem i jakoś nikomu nigdy nic sie nie stało. Zabezpiecznia z drutu kolczastego miały raczej formę stracha na wróble, niż prawdziwej przeszkody, bo został napleciony tylko na krótkim odcinku barierki. Dostaliśmy się na Wielki taras otaczający piętro budynku z wielkimi oknami oklejonymi wyblakłymi od słońca reklamami lodów. Miejscówka okazała się być idealnym obserwatorium astronomicznym a podkręcona percepcja wykluczyła potrzebę używania teleskopów. Zanurzyliśmy się w gąszczu drgających kolorowych pixeli które starały się zerwać trzymające je nitki i rozlecieć się po całej czarnej płachcie rozwieszonej nad nami. Dotarł do nas alkohol, lecz małe "nieporozumienie" spowodowało uszczuplenie planowanego spożycia. Wystarczyło jednak do rozpędzenia trybów i wyperswadowania działań skupiających się na odbudowaniu potencjału tego wieczora. Ponownie nie mogliśmy dojść do porozumienia, lecz jedno było pewne – potrzebujemy więcej jarania. Na szczęście przypadkiem, w ciemną noc dołączył do na ziom któremu apetyt również doskwierał i wiedział, kto o takiej porze ma czym go zaspokoić.
Fot: Moongrowl
Zwiększając możliwości podwoiliśmy korzyści. My skierowaliśmy się po kryształ, który cały dzień nas interesował, natomiast druga brygada ruszyła po upragnione tego wieczoru baty. Złączyliśmy się na trybunie piłkarskiej, pacek już na nas czekał a kryształ powoli przekształcał nasz w stan w kolejny etap. Zdawaliśmy sobie sprawę, że pierwszy buch rozłoży nas i zabije apetyt. Kontynuowaliśmy jednak tripa, bo pierwszy raz tego dnia nie mieliśmy już żadnych wątpliwosci.
Fot: Moongrowl
Wróć