I
Kilogram płatków ziemniaczanych i riżiku instant, dwa kilo orzechów, słoik masła orzechowego, cztery zupki chińskie, dwa snikersy i chlebek litewski. Tak, tyle powinno wystarczyć na tydzień wałęsania się po lasach. Do plecaka spakowałam trzy swoje najładniejsze koszulki, super krótkie spodenki i ulubioną bluzę. Usiadłam na łóżku. Kuba nadal wpychał garnek z Lewiatana i całą tą paszę do plecaka. Szczerze mówiąc strasznie się cieszyłam tą przygodą. Kurwa, spanie w namiocie, kąpiel w strumyku, jedność z naturą, no lepiej być nie może. Akuratnie napisałam wszystkie potrzebne eseje na zaliczenie, a zajęcia z niemca w przyszły poniedziałek po prostu oleje. Idealnie. Można spokojnie wyruszać na przygodę.
Nazajutrz obudziliśmy się o dziesiątej. To znaczy Kuba się obudził o dziesiątej, ja zaś byłam na nogach już od ósmej. Umyłam włosy, dokładnie wyszorowałam się gąbką do ciała, skrupulatnie umyłam zęby, wiedząc, że w lasach już takiego luksusu nie będzie. Podlałam wszystkie rośliny i weszłam do sypialni.
– Może zostańmy w domu, co? – wymamrotał zaspany Kubuś.
– Co ty bredzisz. W domu? Po co my kurde kupiliśmy tyle żarcia, a ten namiot i śpiwory?
– Nie wiem.
– Jezuuu nie wymyślaj, będzie dobrze. Cho no zrobię Ci śniadanie.
Jako tako udało się. Wstał. Zjedliśmy śniadanie i wyszliśmy. Plecaki mieliśmy ogromne, każdy ważył co najmniej z dwadzieścia kilo. Na początku byłam przerażona całym tym gruzem na plecach, ale no co, no nic, zagryź zęby Patrycja i zapierdalaj na autobus. Na dworcu zjedliśmy frytki i wpakowaliśmy się do autobusu. Z tyu usiadło dwóch typów, którzy przypominali głupiego i głupszego. Jeden miał bandanę na głowie, jakąś hipisowską kamizelkę czy tam bluzę, militarne spodnie i klapki przez palec. Drugi zaś miał tlenione włosy i strasznie pomarańczową cerę, tak jakby ostatnie trzy dni spędził w solarium nadrabiając zaległości po kwarantannie. Ogólnie to ten z bandaną cisnął bekę z tego przypieczonego blondynka. „Nawet półdaun by zrozumiał, a ty i tak nie czaisz”. No cóż, dwie godziny drogi spędziliśmy nasłuchując o petach za pięć ziko, sklepie z sandałami Jezusa i ubiorem z nitek z Jerozolimy, czy jeszcze jakim chujem.
O szesnastej dwadzieścia byliśmy w Gorlicach. Szybko chwyciliśmy cały nasz majątek i ruszyliśmy. Po drodze wpadliśmy na totalnie odlotowy pałacyk, który, powiem wam, był tak piękny, że nawet Łazienki warszawskie mu nie dorównywały. Tego wieczoru minęliśmy jeszcze pierwszą cerkiew i cmentarzyk choleryczny. Wspięliśmy się na górę i zaczęliśmy szukać miejsca na nocleg. Słonko już powoli zachodziło, Kuba jak to prawdziwy włóczykij kminił coś tam nad mapą, a ja siedząc na pierwszym lepszym kamyku pożerałam snikersa. Oczywiście wcześniej mówiłam, że ja na pewno nie zjem całego tego cukru. Nie, nie i jeszcze raz nie. Tą chałwę to sam sobie może jeść, a co już mówić o snikersach pełnych tłuszczu palmowego i syropu glukozowego. Mhm. Oczywiście. Już na tym kamyku pakowałam baton pełen słodkiego narkotyku jak szalona. No a co.
Ogromna, jasno zielona łąka pośród czornego lasu. Szczęki nam chyba odpadły jak to zobaczyliśmy. W całym tym zachodzącym słońcu wyglądała jak złocista oaza. A jakież było nasze zdumienie jak po chwili ujrzeliśmy dwóch dorosłych jeleni z rozwidlonymi rogami w kształcie korony. Niestety biedne jelenie ujrzawszy nas, czyli dwóch miastowych idiotków od razu uciekły w głąb lasu, i dobrze. Rozłożyliśmy namiot na tej łące, wyciągnęliśmy garnek z Lewiatana, wszystko jak się należy, riżik ekspresowy, dwa kubeczki, ładnie, pięknie, no i zaczęliśmy pichcić. Powiem wam tak – zanim zagotowaliśmy wodę, to słońce zgasło i zrobiło się tak ciemno, że normalnie ani swoich butów nie było widać ani namiotu. Klęczeliśmy skuleni nad mini ogniskiem pośrodku tej łąki i czekaliśmy na cud. Gapiliśmy się w ten nieszczęsny gar z źródlaną wodą i czekaliśmy… czekaliśmy… a woda jak stała w miejscu tak i stała, żadnego bąbelka, żadnego znaku kipienia. No nie, to jakiś żart, pewnie to wszystko przez ten jebany garnek z Lewiatana. Teraz wiadomo dlaczego kosztował dziesięć złotych. Po czterdziestu minutach poddaliśmy się. Woda nie była zagotowana, ale była gorąca, w miarę. Ja zjadłam ryż al dente z pesto i włoszczyzną, a Kuba wcinał zupkę chińską. Prima sort moi drodzy. Kolacja kolacją, zjedliśmy, pozmywaliśmy gary i wpakowaliśmy się do namiotu. Skoczyliśmy w śpiwory no i leżymy. Po kilku minutach zaczynam czuć jak cały namiot przesiąka chłodem, a w tym i mój śpiwór. No dobra, spoko, zaraz zagrzeję się, jeszcze chwilka i będzie git. Leżę, wiercę się w tym śpiworze niczym robal w kokonie i cieplej mi się nie robi. Kuba już zaczyna okładać mnie swoimi ubraniami, nawet majtki mi swoje dał i kazał okryć tyłek. No dobra, teraz na pewno się zagrzeję. Po trzydziestu minutach jednak rozumiem, że tej nocy umrę. Normalnie wezmę i zamarznę. Patrzę na Kubę, sprawdzam czy oddycha. Na szczęście oddycha. No okej, to przynajmniej on przeżyje, a mnie będzie mógł zostawić w tym lesie, no bo na bank zamarznę! Leżę w tym śpiworze okutana szmatami, majtkami, kurtkami i widzę przed sobą blokadę leningradzką, minus trzydzieści stopni, skulonych ludzi w białych od mrozu blokach. Zamykam oczy i czekam na powolną śmierć. Cichy mróz powoli wydostaje się z gleby, pełznie przez trawę i pożera wszystko na swojej drodze. Stokrotki zamarzają, koniki polne umierają we śnie, tylko drzewa niepokojąco szeleszczą. Obudź się, czas umrzeć. Nagle budzi się Kuba, ciężko oddycha i każe mi pakować się do jego śpiwora. Skwasiłam minę i zmarszczyłam brwi. Że co? Do jednego śpiwora? Niechętnie położyłam się obok i zaczęłam zapinać zamek, a po chwili okazało się, że mieścimy się idealnie we dwójkę. Zadowolona ułożyłam się wygodnie i zasnęłam, nareszcie było ciepło. Jednak przeżyję tej nocy.
II
Pola stały jeszcze potopione w rozmrowionych ciemnościach, ale na niebie już coraz bardziej jarzyły złociste smugi świtania. W namiocie było jasno, ale jeszcze tak bardzo zimno. Na śniadanie były dwie kromki ciemnego chleba z twardym od mrozu masłem orzechowym. Było mi tak zimno, że już nie myślałam o tym co jem, jak jem i w ogóle jak wyglądam i czy mam uczesane włosy. Wyszliśmy z namiotu półżywi i stanęliśmy. Łąka lśniła w słońcu i mrozie, a trawa była pokryta białym szronem. Grzaliśmy się w promieniach słońca cali pomięci, ale szczęśliwi, że przeżyliśmy i ani mróz nas nie zjadł ani jakiś wilczur. Spakowaliśmy się szybko i ruszyliśmy dalej.
Do pokonania mieliśmy z dwadzieścia kilometrów i trzy wioski. Pierwsza nie wyglądała tak źle. Była cerkiew, był jeden mały sklepik i dużo krzyży. Po drodze minęliśmy też jakiegoś miejscowego sebiksa na motorze i kilka rumuńskich psów pasterskich, którzy byli zwykłymi jamnikami tak naprawdę.
– Ooo patrz, rumuńskie psy pasterskie biegną w naszą stronę.
– A chuj im na imię.
Druga wioska też była nic sobie, ale czuć już było zapach apokalipsy. Babcia z pląsawiczymi ruchami i powychylanymi nogami w różne strony, dwie dziewczynki na elektrycznej hulajce i mnóstwo krzyży. Takie Gummo ale w wersji wschodniej. No ciekawe.
Trzecia wioska, hmm… Nie wiem czy można nazwać to wsią, czy już końcem świata? Wioska ta składała się tak naprawdę z dwóch dwupiętrowych bloków i starych porozwalanych domów. Stare lodówki, wiadra, szmaty leżały tuż przy drodze. Psy całe brudne od błota miotały się w różne strony i próbowały wyśliznąć się spod smyczy. Na końcu tego piekła na ziemi stał rozwalony dom z napisem „Jasełka” w cyrylicy. Zerknęłam na to z kwaśnym wyrazem twarzy i poszłam dalej. Zbyt mocno bolały nas nogi plecy, żeby się zastanawiać nad tym wszystkim, co przed chwilą widzieliśmy. Szczerze mówiąc ja już byłam na granicy życia i śmierci wtedy. Słońce porządnie przypiekało. Miałam na sobie krótkie spodenki i bluzę z kapturem, było mi zimno. Idąc myślałam tylko o tym, jak nie usnąć. Zjedliśmy kolejnego snikersa na pół i wdrapaliśmy się na łąkę. Zdjęłam plecak, buty i padłam na trawę. Zamknęłam oczy.
– Ej, widzę czerwoną spiralę i dużo wirujących liści z tymi zamkniętymi oczami. Prawie jak na kwasie.
– Dobra dobra, wstawaj i idziemy dalej, mało zostało.
Niechętnie wstałam, ubrałam okulary i poczłapałam za Kubą. Weszliśmy w suchy las. Powietrze było przesiąknięte kurzem i zapachem suchej jodły. Kolca dzikiej róży szarpały nas po łydkach, a gałązki usiłowały wymierzać nam ciosy po ryju. Starannie schodziliśmy w dół, przy tym szukając skupiska starych krzyży. Po dobrej godzinie byliśmy już na dole, a do bazy namiotowej zostawało kilka kilometrów. Szliśmy w ciszy. Każdy zamyślony czymś innym.
– Słoneczko… Musisz teraz zadecydować. Tam przy bazie namiotowej podobno są jakieś noclegi. Ale wiesz, ja tylko tak sobie pomyślałem, że fajnie by było zjeść ten ryż z wodą z czajnika i wyspać się w ciepłym łóżeczku.
– A co tutaj decydować? Odpowiedź chyba jest oczywista.
– No tak, ale… chcesz być pussy i poddać się?
– No nie wiem Kuba, jest mi już obojętnie. Jak tam chcesz.
Szliśmy dalej w milczeniu. Obaj się cieszyliśmy z tego, że można będzie się wykąpać po ludzku i podbić morale przed dalszą przygodą. Byliśmy tak zmęczeni, że przebieraliśmy nogami tylko po to, aby przebierać. Po chwili ujrzeliśmy nowo wybudowany, drewniany dom. No kurde, zajebiście. Nareszcie. Już w podskokach pomaszerowaliśmy w stronę noclegów, zadowoleni chwytamy za klamkę i… zamknięte. No dobra, są jeszcze dwa inne wejścia. Łapiemy się za drugie drzwi, zamknięte. Trzecie też. No i chuj. Stoimy w bezruchu jak debile. Ja jestem zła na siebie, przede wszystkim za to, iż byłam tak naiwna. Kurwa. Kuba szybciej się ogarnia, bierze plecak i ciągnie mnie za sobą. Na szczęście baza namiotowa była tuż obok.
Tej nocy będziemy spać na bagnach. Pogoda się popsuła, jest zimno i szaro. Wbijamy na bazę, na której jakieś Grażyny już porozkładały namioty, usiadły w kółku z najtańszym winem i bełkotały o swoich Januszach. Mijamy je, galopujemy przez błota i zasyfione strumyki, zataczamy kółka w poszukiwaniu idealnego miejsca na namiot i rozbijamy się. Zamiast ciepłego prysznica – szybka kąpiel w strumyku, a na kolację – wyśmienite puree z sosem pomidorowym w proszku i salami. Zasnęliśmy o dwudziestej. Noc była ciut cieplejsza niż poprzednia, a my spaliśmy beztroskim snem, stuleni jak patki czekający burzy.
III
– Wstawaj, no, już dziesiąta. – w pośpiechu zbierając wszystkie szmaty do plecaka wymamrotał Kuba.
Jezu, skąd ta cała agresja, nawet spokojnie podrzemać nie daje. Z bólem głowy wylazłam z namiotu. Bolało mnie całe ciało, każdy mięsień i każda kosteczka. Kuba starannie pakował namiot, a ja stałam i gapiłam się jak półgłupek. Nie czaiłam w ogóle o co chodzi, ale zrozumiałam, że powinnam jakoś pomóc, bo jakoś tak nie koleżeńsko się zrobiło.
– Czy mógłbyś mi pomóc przypiąć tą matę do plecaka? Bo mi się nie udaje.
Kuba tylko zerknął z niesmakiem w moją stronę i powiedział, że nie pomoże. Ewidentnie był zażenowany i wkurwiony całą tą sytuacją, zwłaszcza jeszcze dla tego, że ja tego poranka wyglądałam jak przygłup. Żałosny mięczak bez skorupy. Jeszcze wczoraj bez problemu ogarniałam cały ten śpiwór i matę, a dzisiaj już coś mi się popsuło w główce i przypominałam zwykłego durnia. No dobra, jakoś takoś ogarnęłam się i ze łzami w oczach podążyłam za Kubą. Prawdziwy obrażony bachor ze mnie.
Dzisiejsza trasa składała się przeważnie z miliona lodowatych strumyków, przez które trzeba było przechodzić boso, albo skakać po skurwysyńsko śliskich kamieniach. Kamyki te nie dość, że były miejscami ostre, ale także całe poobklejane jakimiś dziwnymi robalo – pająkami z domkiem na grzbiecie. Ostrożnie przeskakując z kamienia na kamień po chwili usłyszałam głośne „O kurrrwa”. Otóż w trawie, przy samym strumyku, z żabą w paszczy dumnie wylegiwał się czarny wąż.
– Wonsz, wonsz! – z przerażeniem krzyczał Kuba.
– O ja pierdole, czy on ma tam żabę w paszczy? Czekaj, daj zobaczyć.
– Jezu zostaw to, bo się zaraz rzuci na nas. On jest głodny i wkurwiony.
– Ale ta żaba jeszcze się rusza! Ja jebie, ale obrzydlistwo.
Cały nasz zachwyt, przerażenie i obrzydzenie z góry obserwował jakiś typ. Wylegiwał się tak samo jak ten wąż na słońcu i cicho się śmiał z naszych głośnych zdumień.
Zostawiliśmy węża w spokoju, wykąpaliśmy się w bardziej oddalonym strumyku, zjedliśmy trochę prażonego bobu i ruszyliśmy dalej. Po chwili na horyzoncie wyrósł kolejny łemkowski cmentarzyk, z każdej strony otoczony martwymi lipami. Gdybym w tym momencie mogła stworzyć mema, to bym zrobiła coś w stylu : Łemkowski cmentarzyk istnieje sobie… nikt, ale to nikt… Kuba: „OooOOooOoO, cmentarz!!!”. Wyglądało to autentycznie. Schwytał aparat i pobiegł w te groby jak szalony. Przed sobą mieliśmy trzynaście kilometrów do schroniska. Nie tak dużo, lecz z naszym tempo i ciężkimi plecakami pokonywaliśmy ten odcinek cały dzień. Szliśmy przez zabłocone kałuże, lasy i łąki, aż w końcu doszliśmy do kolejnej, zapomnianej Bogiem wioski. Kuba chwycił Etiud w ręce i pobiegł pod cerkiew, a ja usiadłam na ławce i zaczęłam wcinać chałwę. Po chwili dołączyła do nas jakaś zbiedzona babcia. Pokazywała na swoją powykrzywianą w różne strony rękę i pytała się, czy nie znamy jakichś dobrych lekarzy w Krakowie. Ogólnie to babciunia bredziła o jakichś rzeczach niebywałych. Biedna ciągle narzekała na bolący bark i opowiadała, jak to cały miesiąc wywijała się w konwulsjach od bólu. No nie wiem, najwyraźniej taki prezent otrzymała od najebanego mężusia. Pachniało to wszystko grubą patologią. Później jeszcze spytała, czy nie mamy jakiegoś ibupromu, pewnie liczyła, że to jej jakoś ulży gorzką rzeczywistość. Nie mieliśmy ani ibupromu ani cierpliwości, no i czasu też, więc pożegnaliśmy się ładnie i ruszyliśmy dalej. Stojąc na wzgórzu widzieliśmy jeszcze, jak babcia powolutku schodzi od cerkwi w dół i trzymając się kurczowo za rękę brnie przez całą wieś. Biedna babuszka przypominała zabłąkaną duszę, która desperacko szuka pomocy u każdego, kogo napotka na swojej drodze.
Wychodząc z lasu ujrzeliśmy łąkę i całe stado krów. Szliśmy w milczeniu już od trzydziestu minut, ponieważ Kuba zawsze idzie na przodzie, a ja się włóczę z tyłu. Nagle jednak odwrócił się w moją stronę:
– Wiesz jak Łemkowie mówią na krowy?
– No?
– Pedały.
W ogóle nie szczaiłam o czym on mówi. Jakie jeszcze pedały do licha.
– O czym ty mówisz?
– Jak wychodziliśmy z lasu to akurat przez łąkę przebiegał jakiś cygan, rozłożył ręce w różne strony i zaczął zaganiać krowy krzycząc na nie - „peeeeedały , peeeedały!”
Tak, dokładnie, dotarliśmy już tam, gdzie krowy nazywa się pedałami. A mianowicie, doszliśmy w końcu do Bartne.
Schronisko było półpuste. W jadalni zastaliśmy tylko dwóch mężczyzn i przemiłą babkę, która z resztą tam pracowała. Wybraliśmy sobie pokój na samej górze i zeszliśmy na kolację, a dokładniej – puree z sosem serowym. Niestety ciszę schroniska zakłóciło stado górskich Grażyn. Było ich z dziesięć. No babki jak babki. Każda zamówiła sobie po porcji pierogów łemkowskich, a po chwili wjechały z wińskiem. Grażyny nie dość, że hałasowały jak porąbane, ale jeszcze i przejęły nasz pokój. Właściciel poinformował nas, że musimy zabierać swoje szmaty i zwijać do innego pokoju. No cóż, plus był taki, że nasz nowy pokój był dwuosobowy, minus zaś – że słyszeliśmy dosłownie wszystko. Najebane Grażyny, chrap typów z za ściany no i oczywiście szalenie głośny skrzyp schodów. Otóż nad sobą akurat mieliśmy te nieszczęsne schody, które ciągle skrzypiały, a zwłaszcza wtedy, kiedy po nich stąpała najgrubsza z Grażyn. Kurwa, Grażka ta była tak gruba, że normalnie całe schronisko się trzęsło pod jej ciężarem. Dobra, mniejsza z tym. Byliśmy tak zmęczeni, że zasnęliśmy znów o ósmej, już nie zwracając uwagi na cały ten hałas. Elegancko, każdy na swoim łóżku, otuleni w śpiwory pogrążyliśmy się w krainę snów.
IV
Budzę się o dziewiątej od głośnych rozmów z za ściany. „Ciemno wszędzie, głucho wszędzie, co to będzie, co to będzie”. Kogoś ewidentnie poniosło na Mickiewicza tego deszczowego poranku. Kuba jeszcze spał. Za oknem padało jak z wiadra. Wstałam leniwie z łóżka i poszłam budzić lubego. Naciągnęliśmy na siebie swoje spocone koszulki, spodnie trekkingowe, wełniane skarpety i zeszliśmy na dół. Przemiłej pani już nie było. W okienku stał gospodarz z groźną miną. Powiedziałam dla Kuby, że się boję do niego zagadywać i kazałam mu iść po wrzątek. Teoretycznie gorąca woda kosztowała pięćdziesiąt groszy, lecz stary właściciel nie przypomniał, a Kuba nie zapłacił. Usiedliśmy za stołem i rozpoczęliśmy biesiadę, popijając przy tym kawkę rozpuszczalną. Schronisko znów po woli pustoszało, a w jadalni kręciło się tylko dwóch typów, którzy z resztą i tak szybko się zawinęli. Zostaliśmy we trójkę: ja, Kuba i ten straszny dziad. Panowała głucha cisza, Kubuś sprawdzał trasę na mapie a ja nerwowo popijałam kawę. Po chwili ten bies odezwał się do nas i powiedział, że o dziesiątej musi wyjść i zamknąć schronisko. Innymi słowami chciał nam powiedzieć, żebyśmy wypierdalali. Aż mi się gorąco zrobiło. Za oknem pada deszcz, kawa niedopita, a on nam kurwa każe spierdalać. Gościnność na poziomie. No dobra, raz już wypierdalać, to wypierdalać, ale przed tym chcieliśmy jeszcze sprawdzić prognozę. Zasięgu oczywiście nie było, więc Kuba, jak to prawdziwy śmiałek raczył się poprosić starego dziada o sprawdzenie pogody na jego kompie. No i tutaj ten stary czort, prawdziwy kurwa naukowiec uświadamia nam debilom, że na świecie istnieje kilka modeli meteorologicznych i tak się składa, że żaden nie działa w tym obszarze. Krzywo się uśmiechamy, zabieramy kubki z niedopitą kawą i wychodzimy na zewnątrz… Chuj, jebać go.
Przed sobą mamy dwadzieścia kilometrów marszu. W nocy tak padało, że cała woda z gór spłynęła do doliny. Szlak zatopiło, więc jesteśmy zmuszeni do skakania przez kałuże i błota. Pogodziłam się już z tym faktem, że buty będę miała lepiące się od błota, a i spodnie też nie będą w lepszej kondycji. Otacza nas wilgotne, szkockie powietrze i groźne, brunatno – niebieskie chmury. W oddali słychać niepokojący gwizd wiatru i bezbronne dzwoneczki, fikuśnie kołyszące się na szyjach krów. Po kilku godzinach błoto się kończy. Ogarniam się, z trzy razy otrzepuję cholewy spodni z błota, bo omne trinum perfectum, i ruszam dalej.
Wkraczamy w las. Drzewa niepokojąco się kołyszą, a na horyzoncie widnieją nadciągające czarne chmury. Znów. Ignorując to, siadamy na napotkanej ławeczce i wcinamy masło orzechowe z pokruszonym chlebem. Co chwila mija nas jakiś sportowiec w króciutkich spodenkach brudnych od błota. Wpakowując do buzi kolejną łyżkę masła orzechowego zaczyna padać… grad. W popłochu wsadzam cały niezamknięty słoik masła do plecaka i zakładam kurtkę. Na szczęście przypomniałam sobie po chwili, że zaraz będę miała nie tylko mokre ubrania, ale też całe wypaprane w lepiącej się paście orzechowej. Zakręcam.
Po trzech godzinach leśnej przygody wkraczamy w kolejną wieś, a dokładniej – miasteczko z restauracją w stylu PRL, nowo wybudowaną aleją, boiskiem, basenem i w ogóle wszystkim o czym tylko można pomyśleć. Na tle tych wszystkich „normalnych” ludzi wyglądamy jak prawdziwi luje. Zabłocone plecaki, mokre kurtki, czerwone od słońca nosy i potargane włosy. Aj, wyjebane. Idziemy dalej.
Mijamy ogromne pole, zabłocony las, jakąś średnią polankę i wpadamy na idealne miejsce do spania. Zieloniutka polana pełna stokrotek i żółtych dziurawców, i to jeszcze z widokiem na Gorlice. No z tymi polankami to mamy szczęście. Od razu rozkładamy namiot, pichcimy podwójną kolację, pakujemy się do środka i czekamy na zachód słońca. W nocy podobno ma być jakaś nieziemska burza, więc Kuba mocuje jeszcze linki na wszelki wypadek. Gorlice już po woli znikają z pola widzenia, zostawiając po sobie tylko mrugające światło z okien domów. Zabarykadowani leżymy w namiocie. Na zewnątrz szaleje wiatr, a z nim wraz i drzewa. Niepokojący huk gałęzi, skrzyp pni i szelest liści zasiewa w nas ziarenko strachu.
– Ej, ja się boję. A co jeśli ten wiatr rozjebie nam cały namiot? A co jak jakieś drzewo spadnie na nas?
– No namiot i tak się będzie trzymał pod naszym ciężarem, ale ten, chciałbym, żeby drzewo spadło, a gałąź przedziurawiła mi serce. Wiesz, tak prosto kurwa w serce.
– Ty jesteś pojebany chyba. Przestań tak mówić. Co ty sobie myślisz!?
Kuba tylko się śmiał, a ja znów miałam najgorszy scenariusz w głowie. Zasypiając zaczęłam się modlić, żeby skończyliśmy tą przygodę żywi i zdrowi, bez odmrożenia pierwszego stopnia i przedziurawionego serca.
V
Pobudka o czwartej. Rytuał taki jak zawsze. Chleb, masło orzechowe i resztki wody pitnej. Został nam tylko jeszcze jakiś obskurny energol, prażony bób i snikers. W tym momencie najbardziej mam ochotę na jakiś lekki rosołek, no ale luksusu nie ma. Albo dziura w żołądku, albo zostajesz głodny. Amen.
Pakujemy się i ruszamy w stronę miasta na autobus. Poniedziałek, godzina piąta rano. Cicho mijamy zaspane uliczki i domy. Żartujemy sobie, że wracamy do domu z imprezy życia. Cali zmęczeni, przepoceni, jeszcze na wpół senni przebieramy się przez zaspane tereny pod szaro – burym, porannym niebem. Teraz normalny świat wydaje się być jeszcze bardziej dziwny niż przed tym.
Po dotarciu na dworzec zaczyna padać. Pakujemy się do autobusu wraz z jakimś Sebiksem, babcią, która całą drogę modliła się sobie pod nosem i jakimś starym dziadem, który zagadywał do młodych kobiet. Nogi strasznie nas bolą, ale już nawet nie myślimy o tym. Myślami jesteśmy w swoim mieszkaniu, pod ciepłym prysznicem i w czystym łóżeczku. Po dotarciu do Krakowa ledwo wypełzamy z autobusu. Cali głodni i wymęczeni snujemy przez pusty dworzec w poszukiwaniu jakiegoś ciepłego pokarmu dla biednego żołądka. Na szczęście ratuje nas stara dobra Chatka Gruzińska. Dwa chaczapuri znikają z naszych rąk w mgnieniu oka. Tłuściutkie ciasto z serem było zajebistym pomysłem. Później, już w mieszkaniu – odprawiliśmy rytuał moczenia się w gorącej wodzie i zjedliśmy długo wyczekiwany rosołek. Ogólnie to ja wam powiem, że tutaj niestety się kończy nasza historia, a ja nadal nie wiem jak to wszystko ładnie związać w garść. Długie końcówki, tak samo jak i pożegnania męczą, więc już nie przeciągam, żegnam się, i tylko dodam, że było zajebiście.